Czerwone kulfony nachalnie informują nas, że jest Wielka Wyprz, Wielka Rozprz, Wielkie Sales, wszystko wielkie, chociaż potraktowane skrótowo. Taki przejaw cywilizacyjnej łatwizny, który powoli ale konsekwentnie przenosi się w coraz to nowe obszary językowe. Spoko, nara, pochwa (od nobliwego słowa „pochwalony”), dozoba, siema, spier, kur, no i inne. Może niedługo i w takim, na przykład, gabinecie będziemy ze znajomym dentystą wymieniali następujące informacje:
-Któr bol?
-Czwór gór.
-Lecz kan.
Oczywiście.
A więc na owej Wielkiej Wyprz, czy Rozprz, czy jak zwał, tak zwał szuramy zgodnie do przodu, między wieszakami. Na których ja nic nie widzę, ślepa jestem?, ale znajoma i owszem, wzrok jej dopisuje. W kolorach na utraconą niechcący młodość, kiedyś…, dawno…
– A to? Podoba ci się?
– Jak dla karła.
– A może tamto?
– To dla nastolatki.
– Nic już nie mów.
Kumpela przymierza skrawkową odzież: wciska, dociska, pręży się, układa, im mniejszy skrawek, tym większa cena, im większa cena, tym mniejszy skrawek, jedno jakby wprost było proporcjonalne do drugiego.
– Co powiesz na to?
– Nic nie mówię.
– Czyli że ci się nie podoba?
– Kazałaś mi się nie odzywać.
– Ale pożytek z ciebie mam, wielkie dzięki.
A właściwie zgodnie z nową koncepcją językową powinna powiedzieć: Wiel Dzię. Odpowiedziałabym: Nie ma zac. Ona zapytałaby: Któr wybr? Ja powiedziałabym: Któr chcesz.
I w ten sposób nasza znajomość doszłaby do chwalebnego końca.
Jednak to co tak straszne też się przecież kończy.
Opuszczamy wreszcie przybytek skrawkowy. W rękach niesiemy paczki i paczuszki, na twarzach uśmiechy, „a to się udało!”
Jej kupić, mnie przetrwać. I przyjaźń nienaruszona.
Idziemy na lody